Dom przy spokojnej, zielonogórskiej ulicy. Jego mieszkańcy spod Nowego Sącza pochodzą. Tak się w życiu ułożyło, że trzeba było uciekać przed prześladowaniami politycznymi. A rzeźbienie, które zaczęło się już w gimnazjum na lekcjach z robót ręcznych, z czasem okazało się dobrym wyciszeniem. Można było zapomnieć o strasznych chwilach w stalinowskim więzieniu.
Pan Ludwik spokojnie i rzeczowo opowiada o żonie, córce mieszkającej w Berlinie, wnuczce takiej zdolnej matematycznie, wnuku, który zamówił sobie u dziadka szopkę świąteczną.
Pracował w Lasach Państwowych, udzielał się w stowarzyszeniach, na plenery jeździł. Poznał też Profesora Reinfussa, który mu pomógł dostać się do STLu (choć to były jeszcze czasy, kiedy bardzo pilnowali, aby nie przyjmować ludzi z wykształceniem).
Współpracował z ośrodkiem leśnym w Gołuchowie i stąd w jego pracowni królują ptaki. Konkretne - rybitwa, dzięciol, głuszec, czaple...
Ale i rzeźby figuralne, które (w przeciwieństwie do ptaków) nie są polichromowane. I co fajne - kazda z numerkiem, bo p. Ludwik planuje zrobienie spisu swoich prac.
Nie sprzedaje ich. Jak już to daje tym osobom, o których wie, że docenia jego pracę.
Pracownia to jego azyl.
Z wszędobylska ptaszarnia łypiącą zewsząd ciekawskim okiem.
* Pan Ludwik zgodził się na publikację wizerunku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz