wtorek, 7 października 2014

Pani Danuta* i jej muzeum

Pani Danuta marzy o tym, aby ktoś o niej napisał. Książkę.
W założonym przez siebie w Garkach (niedaleko Odolanowa) Muzeum znajdują się jej rzeźby, hafty, drewniane talerze z utrwalonymi na nich najważniejszymi zabytkami z polskich miast. Bo to wszystko to jest dziedzictwo polskiej kultury narodowej. Cała swoją artystyczną działalność ma skrupulatnie opisaną w kilku kronikach, które prowadzi.

W jej rodzinie wiele osób było uzdolnionych artystycznie. Ona sama lepiła z gliny (czasem sprowadzanej aż spod Opoczna, a wypalana w Krotoszynie), rzeźbiła, nadal haftuje (jedna snutka na miesiąc), grała też na akordeonie, malowała bluzki i chustki. Wszystko.
W Garkach bywa od kwietnia do sierpnia, teraz w Poznaniu. Wraz z nią przyjechała waliza pełna wzorów serwetek-snutek, w większości samodzielnie wymyślonych. Prowadzi zajęcia dla dzieci (chłopcy też haftują), każdy z uczestników dostaje wzornik, próbnik, powoli poznaje charakterystyczne wzornictwo haftu wielkopolskiego. Potem są wystawy, wspólne zdjęcia, artykuły w lokalnej prasie.Przez wiele lat organizowała też festiwale sztuki, na które zjeżdżały okoliczne zespoły (z Goliniakami jest w serdecznej przyjaźni), hafciarki (s Jarocina i Goliny), a wszystko po to, aby jak najwiecej ludzi wiedziało naszej, polskiej sztuce.
Całe życie ciężko pracowała, zawsze coś robiła, 6 dzieci wykształciła (jeden syn to wykształcony za te bluzki malowane, co to je szyła, malowała, sprzedawała...). Kiedyś na każdy wyrób trzeba było mieć certyfikat (z Cepelii), określony wzór, technika, wszystko zatwierdzone. Pani Danucie zależało też mocno, aby do STLu przynależeć, a teraz jest renta, więc się opłaciło.

P.S. Trzymajcie kciuki - w grudniu będzie wiadomo czy p. Danuta dostała stypendium twórcze z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. To by był trzeci raz jak je dostaje - było za Ujazdowskiego, za Zdrojewskiego, to i teraz... Zobaczymy w grudniu. Zdzwonimy się wtedy.










* Pani Danuta zgodziła się na upublicznienie wizerunku

piątek, 3 października 2014

Pan Ludwik* i jego pracownia

 
Dom przy spokojnej, zielonogórskiej ulicy. Jego mieszkańcy spod Nowego Sącza pochodzą. Tak się w życiu ułożyło, że trzeba było uciekać przed prześladowaniami politycznymi. A rzeźbienie, które zaczęło się już w gimnazjum na lekcjach z robót ręcznych, z czasem okazało się dobrym wyciszeniem. Można było zapomnieć o strasznych chwilach w stalinowskim więzieniu.
Pan Ludwik spokojnie i rzeczowo opowiada o żonie, córce mieszkającej w Berlinie, wnuczce takiej zdolnej matematycznie, wnuku, który zamówił sobie u dziadka szopkę świąteczną.
Pracował w Lasach Państwowych, udzielał się w stowarzyszeniach, na plenery jeździł. Poznał też Profesora Reinfussa, który mu pomógł dostać się do STLu (choć to były jeszcze czasy, kiedy bardzo pilnowali, aby nie przyjmować ludzi z wykształceniem).

Współpracował z ośrodkiem leśnym w Gołuchowie i stąd w jego pracowni królują ptaki. Konkretne - rybitwa, dzięciol, głuszec, czaple...
Ale i rzeźby figuralne, które (w przeciwieństwie do ptaków) nie są polichromowane. I co fajne - kazda z numerkiem, bo p. Ludwik planuje zrobienie spisu swoich prac.
Nie sprzedaje ich. Jak już to daje tym osobom, o których wie, że docenia jego pracę.
Pracownia to jego azyl.
Z wszędobylska ptaszarnia łypiącą zewsząd ciekawskim okiem.










* Pan Ludwik zgodził się na publikację wizerunku

p. Regina* z Bukowiny

 Nie było łatwo dotrzeć do p. Reginy. Jak się umówić na spotkanie bez telefonu, kiedy rozmówczyni mieszka za Zieloną Górą. Jechać w ciemno? Nie - wystarczy kontakt przez skansen w Ochli i przez znajomych z PTLu. Zostałam uprzedzona, że przez telefon lepiej się umawiać z córką - Anielą.
Wywiad umówiony, nie ma problemu, czekamy.
Jadę.
Autostradą w całkowitej mgle, jakbym się nie poruszała w ogóle. Potem labirynt dróg wojewódzkich, krajowych i gminnych, wśród lasów wioski i wioseczki, częściowo droga wyłożona brukiem. To ziemie zachodnie, stad wyszli jedni i dotąd doszli osadnicy.
Rodzina p. Reginy to wszyscy Bukowińczycy, w kilku wsiach sąsiednich ich osiedlili, stąd tyle nazwisk takich samych.
I to co dla bukowińskiej kobiety tak oczywiste - koraliki, zwane "dżordanami".  Maleńkie, wzory z głowy, wiązane w dżordany, albo naszywane na koszule (taką samą koszulę pokazywała mi p. Bożena spod Jastrowia).
Ale najlepszy był plan wizyty - najpierw dżordany rozłożone na stole, potem kawa i ciasteczko, następnie szybka przebiórka (z pomoca troskliwej córki) do sesji zdjęciowej, a potem szybkie przebiegnięcie po wszystkich po twarzach na zdjęciach. I na koniec piosenki. Pakiet dla etnografa.
A potem normalna rozmowa :-) I serdeczne opowieści o zaprzyjaźnionym małżeństwie etnografów z Ochli.
Sesja nie przed domem tylko w ogródku, na tle kwiatów, a potem pod jabłonką (w ręce marcinki i turki). Spojrzenie mocne, sylwetka zdecydowana. W końcu matka dziewięciorga dzieci, co to nigdy usiąść i odpocząć nie miała czasu. A trzeba było. Trzeba czasem usiąść i odpocząć.

*   *   *   *   *

P.S. W moim samochodzie obłędnie pachnie chlebem, upieczonym dla mnie przez córkę p. Reginy - Anielę. Ogromny, pszenny, z chrupka skórką. Chleb. Najlepszy prezent jaki można dostać. O prezentach jeszcze będzie.


















* Panie Regina zgodziła się na publikację wizerunku


środa, 1 października 2014

Marianna* i kozy

 
Po godzinie 11, pod kościołem w Trąbczynie czekał p. Józef - przewodnik. Bo najpierw jest droga asfaltowa, potem szutrowa, piaskowa przez las, wreszcie polna przez lasek, prowadząca do niewielkiego domku zbudowanego na starych fundamentach. W środku ciepło i miło, w wielkim dzbanku kłosy zboża,na ścianach koronki, na stole haftowany obrus. Stół nakryty i gotowy do obiadu. I tak zanim wybiło południe to my już po rosole, ziemniakach, buraczkach, kotletach, tartej marchewce, dyni w occie, oliwkach. I po pierwszych rozmowach - gadkach-szmatkach.
Że to domek letni, że zwierząt sporo (bo p. Marianna to zawsze za zwierzętami była), że kiedyś jedną gęś ukradli, a 2 świniaki wykarmione na kwaśnym mleku. No i że teraz kurki, 2 pasy (matka i córka), 2 kozy (też matka i córka) podróżują pomiędzy Koninem a Trąbczynem w przyczepce, Na lato - na wieś, na zimę do miasta.
Ale o twórczosci miało być.
No to p. Marianna od zawsze coś robiła, bo i w domu mama i wszystkie ciotki i babcia zawsze z jakąś robótką. W mądrych książkach wyczytała, że tradycyjne hafty wielkopolskie to białe były. Ale właściwie... bo w domu to i kolorowe się robiło (jak na tym obrusie po babci).
Pomimo pracy zawodowej (nauczycielka) i wielu obowiązków, to zawsze z robótką w ręku. I teraz też - szybko porobić to co trzeba w domu, a potem szybko na kanapę, koło pieca i haftować, haftować, haftować! Teraz w robocie obrus - białe na szarym, wszystkie motywy haftu białego, i kujawski, i rzeszowski, no i snutki wielkopolskie! Bo z ta Syberia to osobna jest historia - jak była mała to przeczytała książkę "Anaruk. Chłopiec z Grenlandii" i marzyła, aby tam pojechać. I pojechała. 4 razy, sama, za każdym razem na cały rok szkolny, bo pracowała w miejscowej szkole jako nauczycielka. Fajnie było, czy -50 czy -25 stopni na dworze, to fajnie!


A potem sesja zdjęciowa w samodzielnie uszytym stroju, wśród kwiatów i koniecznie z kozami (matka i córka). Ale kozy ani myślały pozować, nawet gałązki wierzby nie pomogły. Bo koza (córka) skakała i skakała.
W międzyczasie pies (córka) poszła za sąsiadką i p. Józef wsiadł w samochód, żeby po psa jechać.
No i tak. Fajnie jest.
* Pani Marianna wyraziła zgodę na upublicznienie wizerunku