czwartek, 21 sierpnia 2014

Pani Józefa z ulicy Srebrnej - pisarka

 Nie było łatwo dotrzeć do p. Józefy. Miałam tylko adres, zatem pozostało dzwonienie do Gorzowa i dowiadywanie się wszędzie. Skoro jest pisarką, to muszą coś o niej wiedzieć w bibliotece gorzowskiej. I tak - trafiłam na bardzo pomocne panie, które (pomimo sezonu urlopowego) zaangażowały się w zdobycie dla mnie numeru telefonu. W końcu zadzwonił do mnie jej wnuk, któremu wytłumaczyłam po co spotkanie, rozmowa i całe to zamieszanie. A po jakimś czasie odezwał się do mnie mejlowo, że babcia czeka na telefon. Umówiłyśmy się.
Ulica Srebrna - niby w mieście, ale poza nim, wokół ogródki działkowe, nowe budownictwo jednorodzinne, a w tym wszystkim żółty domek na sporej działce (kiedyś była duuużo większa jak tu gospodarstwo było), pełno krzewów i drzewek ozdobnych, rabatki z kwiatami, u drzwi wejściowych powiewa biało-czerwona flaga.
Pukam do drzwi. Cisza. Są uchylone to wchodzę - pierwszy pokój, drugi pokój, idę powoli i krzyczę co jakiś czas "halo! dzień dobry!, aby nie przestraszyć gospodyni. I jest. Krucha, ubrana tak... sportowo i modnie, z bursztynowymi koralami na szyi. Pani Józefa bardzo pasuje do nazwy ulicy, przy której  mieszka.








Czekały już na mnie książki wydane przez p. Józefę - cały stosik, który zabrałam ze sobą. Rozmowa trochę o rodzinie, ale najpierw opowieść o ogrodzie, o roślinach, o jeżynach, które są dumą p. Józefy. I poszłyśmy do ogródka, podziwiając wszystkie okazy - hortensje, kalinę, dziki bez, cynie, choinkę srebrną, cała obsypaną szyszkami. Po dawnym, sporym gospodarstwie została stodoła - jak mąż konia sprzedał, to chodził czasem do tej stodoły, siadał, trzymał uprząż konia i płakał za nim. Ale roboty było sporo, 3 dziewczynki do wychowania, a i tak ciągnęło p. Józefę do pisania - zawsze przy sobie miała jakaś kartkę i ołówek.
A potem była wspólna herbatka, placek i jeżyny z własnej uprawy - i opowieść o tym, jak jechali z rodzinnej wsi położonej na terenach dzisiejszej Białorusi aż tutaj, w gorzowskie...





środa, 20 sierpnia 2014

Pani Jolanta i tańczące laleczki*

Instrukcja podróży była bardzo precyzyjna - na Kalisz,na rondzie pierwszy zjazd, przed krzyżem w lewo i przed drewnianą kaplicą w lewo, brama taka cofnięta względem drogi. Wjeżdżam zatem w bramę i w prawdziwy gąszcz, droga wąska, krzaki gęste, na końcu zielonego tunelu - dom (po dziadkach). Teraz taki trochę letni dla całej rodziny, po podwórku uwija się trójka wnuków i nieco umęczony dziadek. Siadamy przy dużym stole, na którym czekają już papierowe cudeńka.
Z panią Jolanta znamy się już z zebrania Wielkopolskiego Oddziału STL i z jarmarku kazimierskiego. Sytuacja jest jasna - spotkanie, wywiad, dokumentacja.
Kluczowym w toczącej się opowieści jest zdjęcie z dzieciństwa, na którym jest mała Jola z siostrą, stojące pod wielką choinką przybraną papierowymi zabawkami. Anioł wiszący w centralnym punkcie choinki został zrobiony przez mamę.





Kolorowy papier, krepina i bibułka, nożyczki, klej i zręczne ręce. Wszystkie choinki w tej rodzinie zawsze były ubierane w takie zabawki - teraz robi je cała rodzina - p. Jolanta z mężem, ich dzieci i teraz już wnuki. Wszystko pieczołowicie przechowywane w pudełkach czeka na właściwy czas. A teraz jak najmłodszy wnuczek Gucio pójdzie do przedszkola, wreszcie będzie można zrobić sobie pracownię z prawdziwego zdarzenia i robić, robić, robić...
W tle odgłos przygotowywanego obiadu (który zjemy wspólnie całą gromadą przez rodzinnym stole), co jakiś czas zagląda ciekawskie wnuczę (cicho, cicho, bo tu dyktafon jest!), mąż wspomina jak to był w Poznaniu w wojsku. A do STLu warto było wstąpić, bo się dużo jeździ i poznaje coraz to nowych ludzi. Jedna z papierowych laleczek-tancereczek ma twarz siostrzenicy (a tak jakoś wyszło). Aż nam się wszystkim zachciało już choinkę ubierać :-)














A wracając znaną już droga przez Pyzdry nie mogłam się nie zatrzymać w jednym z wielu sadów, gdzie pod błękitnym niebem taaaakie brzoskwinie, jabłka i śliwki czekają na podróżnych. Dzisiaj musiałam upiec ciasto.






*Pani Jolanta zgodziła się na upublicznienie swojego wizerunku

środa, 13 sierpnia 2014

Pan Józef - poeta i Pani Janina - malarka i hafciarka*

Wieś Gułtowy (gm. Kostrzyn, pow. poznański), pomiędzy DK92, a S11 i A1, płasko jak na stole, wzdłuż wąskich dróg aleje grabowe i kasztanowe, gdzieniegdzie kapliczki - tutaj Św. Wawrzyniec, tam Matka Boska, dalej tory kolejowe, centrum wsi i bloki. odnowione, odmalowane, zadbane ogródki przed nimi, ktoś przejeżdża na rowerze, ale pustka. Drzwi na parterze otwierają się zanim zdążę spojrzeć na numer widniejący na drzwiach. Niewielkie mieszkanie w bloku, ściany ozdobione obrazami (autorstwa p. Janiny jak się później okaże). Toczy się spokojnie opowieść o chłopaku, który szybko musiał iść do pracy, ale chciał pisać. Na półce równiutko poustawiane tomiki wierszy. Pierwszy z nich wydany dawno, dzisiejszego ranka został odkryty na nowo. Pan Józef przeczytał go na głos żonie i stwierdził, że jednak jest dobry. Czasem trzeba dystansu do swojej twórczości.



 Wśród tylu teczek trwa poszukiwanie tej z dyplomami - nagrody, wyróżnienia, w tym to (wydawać by się mogło) najważniejsze - przyznana w 200 roku Nagroda Kolberga. Ale najwięcej emocji i wzruszenia wywołał pierwszy wydrukowany wiersz - p. Janina kupiła wtedy w kiosku gazetę, zobaczyła wiersz i ze łzami  w oczach biegła do męża do warsztatu pokazać mu to. Takie wydarzenie!
Teraz to żadna instytucja się nie interesuje, wydawać nie chcą, czasem ktoś coś wydrukuje... Trochę bibliotekarka z miejscowej biblioteki. A w ostatnim tomiku połączyły się dwie pasje - pisarska p. Józefa i artystyczna p. Janiny - wiersze męża są zilustrowane akwarelami i haftami jej autorstwa. Początkowo była przeciwna, ale... dobrze się stało.
A potem idziemy na spacer - szachulcowy kościół p.w. Św. Kazimierza, o który dba ksiądz Eda, pałac Bnińskich, park, do którego często przychodzą na spacery.
- No to teraz zobaczyła pani jak my tu żyjemy - uśmiecha się p. Janina.
Pióro
źródło nie wygaszone
utrwala
moje ucieczki w pole
każdy dotyk kłosów
gdy witam się z nimi
na brzegu dnia
i kiedy mówię
jestem
Tym słowem
potwierdzam swoją obecność
(tytuł "Jestem", z tomiku "Słowa słońcem wezbrane", Lublin 1988)

*Państwo Janina i Józef zgodzili się na upublicznienie swojego wizerunku

wtorek, 12 sierpnia 2014

Pan Janusz - plecionkarz*


Aby dojechać do wsi Dobrów nad Wartą (gm. Kościelec, pow. kolski) najlepiej jechać na Koło (nie autostradą) i tuż przed miastem skręcić w prawo, na rondzie drugi zjazd i dalej pokierują nas już tabliczki informujące o Sanktuarium Bł. Bogumiła (modlono się do niego o zdrowie dla żywego inwentarza oraz o szczęśliwe połowy ryb, cyt. za Wiki). Malownicze rozlewiska, wieś spokojna pod błękitnym niebem, szumiący wiatr w wiklinowych zaroślach.
Nietrudno trafić do p. Janusza - nad bramą szyld informujący o tym, że tutaj panuje wiklina, przed domem kwiaty rosnące w wiklinowych donicach, koszykach i korytkach. Na podwórku czekają na nas pęczki wikliny oraz gotowe wyroby, poustawiane równiutko na wypielęgnowanym trawniku - opałki (jedna z korzeni sosny!), donice, korytka, kosze zakupowe. Wśród nich spokojnie przechadza się stalowoszary kocur Felek (łaskawie przyjmujący pieszczoty i towarzyszący swemu panu podczas plecenia - najczęściej wtedy, gdy p. Janusz pracuje  w kotłowni).








Rozmawiamy w kuchni przy kawie i cieście. Rozmówca jest 3 pokoleniem plecionkarzy - plótł jego ojciec Ignacy, a także ojczym ojca - Feliks. Kilka narzędzi wykorzystywanych podczas pracy, a stosowanych przez ojca, nadal jest w użyciu. Ojciec wyplatał dla Cepelii, syn uczył się podpatrując. Jako młody chłopak chciał sobie dorabiać - wtedy zaczął pleść. Wikliniarstwo to nie sztuka latania, ale wiklinę trzeba czuć. Teraz to hobby i pasja, w planach jest mała plantacja, aby mieć własny surowiec. 
Koniec rozmowy.
Czas na prezentację wyplotu - równiutki, gęsty splot, zręczne palce szybko przebierają wśród namoczonych witek - wśród nich jest wiklina jeszcze po ojcu...


*Pan Janusz zgodził się na upublicznienie swojego wizerunku

środa, 6 sierpnia 2014

Pani Bożena - hafciarka*

Pani Bożena prezentująca haft kujawski z elementami snutkowymi, fot. A. W. Brzezińska

Niewielka wieś Budy (gm. Jastrowie, pow. złotowski) to urokliwie położona na samym skraju województwa wielkopolskiego, wśród lasów sosnowych i bukowych, miejscowość. Pośrodku stoi niewielki, dawny ewangelicki zbór, z którym nie bardzo wiadomo co zrobić, bo wyznawców i opiekunów brak. teren wielokulturowy, po wojnie zasiedlony przez ludzi zewsząd - w tym przez Łemków. Cisza, spokój... Dom Pani Bozeny otoczony jest zielenią, kwiatami, nad którymi pracowicie uwijają się pszczoły. W cieniu odpoczywa kot Grzegorz (lat 17 i rudy jak marchewka), zza okna słychać szczekanie psa, co jakiś czas błyska za szybą jego przyjazne oko.
Puk puk - w drewniane drzwi...

Otwiera je moja Rozmówczyni - piękna i krucha, mówiąca spokojnym głosem, ubrana w zwiewną bluzkę z koronką. Siedzimy przy starym stole, niespiesznie popijamy kawę, toczy się rozmowa. Towarzyszy nam córka Pani Bożeny - Anna (malarka na szkle), do której Pani Bożena co jakiś czas zwraca się pieszczotliwie "Anuś". Na fotelu podsypia przyjazny psi domownik (zerwie się z niego, gdy z kuchni dobiegnie odgłos 'klepanych" kotletów). Dom jest ukochany i wynaleziony przez Rozmówczynię i Jej męża, prawdziwy azyl.
Na drewnianej ławie pod oknem czekają uszykowane hafty - przeróżne - pałuckie, kujawskie, krajeńskie, kaszubskie. Własnej kompozycji i autorstwa, prawdziwe "unikaty". Są i serwetki i haftowane fartuchy kujawski i pałucki, ubrania przyozdobione haftami. Nie ma wśród nich tego najbardziej ulubionego, bo każdy, który robiła wydawał się tym najpiękniejszym. Cała działalność udokumentowana w kronice, w której są zdjęcia z wystaw, pisma gratulacyjne i te potwierdzające odbiór haftów, a wystawione przez pracowników muzeów z Torunia i Inowrocławia.
Mówimy sobie "do zobaczenia"... i wracam do zatłoczonego Poznania, zostawiając za sobą małą osadę, spokojną i cichą...

*Pani Bożena zgodziła się na upublicznienie swojego wizerunku